Mic Mic
578
BLOG

Ekstremizm, fanatyzm, tolerancja i otwartość - kilka uwag

Mic Mic Polityka Obserwuj notkę 13

  Ponieważ po ostatnich wydarzeniach w Norwegii, powstaje i zapewne będzie powstawać coraz więcej tekstów o ekstremizmie, fanatyzmie i tym podobnych, chciałbym w związku z tym przed przystąpieniem do omawiania samej sprawy Brevika przystąpić do pewnej ogólnej refleksji nad używanym słownikiem. Przeglądałem jedynie tytuły artykułów publikowanych na Salonie24 i nie śledziłem ich treści. Niemniej, jeżeli zdarzyły się takie osoby, a pewnie zdarzyły się, które z zapałem zaczęły potępiać każdą formę fanatyzmu i ekstremizmu oraz wzięły się za głoszenie tolerancji i otwartości, pragnąłbym poprosić je o małe „stop!” i chwilę refleksji.

  Pojęcia tolerancji, wolności słowa, wolności wyznania i innych tego typu powstają wtedy, gdy do danej wspólnoty zaczyna się wkradać pluralizm opinii. Właśnie takie warunki powstały w Europie po Reformacji 1517 roku. Jeżeli przed czasami nowożytnymi była jakaś szersza dyskusja na temat tolerancji, to z naszego punktu widzenia jest ona mało istotna, gdyż my jesteśmy bezpośrednio dziedzicami tych sporów, które miały miejsce od drugiej połowy XVII wieku. Sam ten omawiany przeze mnie termin pochodzi od łacińskiego„tolerare” – znosić. Etymologia dobrze wskazuje intencje. Tolerancja miała być wartością, która skutecznie rozładuje narastające konflikty społeczne spowodowane różnicą opinii. Jest ona negatywnym wysiłkiem moralnym, czyli takim, którego istota leży w zaniechaniu pewnego działania, w wyniku którego druga osoba mogła by doznać jakiś szkód w „dobrach doczesnych”. To ostatnie rozumiem tutaj za Locke’iem w sposób następujący: „Dobrami doczesnymi nazywam życie, wolność, całość i nietykalność ciała, jak również posiadanie dóbr materialnych, do których należą włości, pieniądze, sprzęty itd.” (J. Locke, List o tolernacji, s 7). 

  Po co ta wstawka historyczna? Wydaje mi się nader istotne, aby przypomnieć pierwotne i nawiasem mówiąc rzeczywiste znaczenie słowa „tolerancja”. To termin bardzo niebezpieczny, bo chociaż jest on konieczny dla ułożenia wspólnej egzystencji w światopoglądowo niejednolitej wspólnocie, ma on silne tendencje w mutowanie w coś, co kompletnie rozwala jakąkolwiek drogę do ustalenia, co jest słuszne, a co nie. Podobnie jest z pojęciem otwartości, którego znaczenie ja sam już kompletnie straciłem. Byłbym wdzięczny za poinformowanie mnie, czy chodzi o to, aby wykształcić w sobie zdolność do wysłuchiwania argumentów drugiej strony i w razie ich bezwzględnej siły zmienić w własne stanowisko? Czy chodzi o akceptowanie wszystkiego, co jest inne niż to, co dotychczas mieliśmy okazję obserwować? 

  Wracając jednak do tolerancji. Mówiłem coś o tym, że to słowo ma tendencje do zmieniania się w coś bardzo niebezpiecznego. Może najpierw posłużę się cytatem, a potem załączę własny komentarz. Cytat pochodzi z książki kard. Ratzingera „Wiara, prawda, tolerancja”:

 

Kiedy Kongregacja Nauki Wiary ogłosiła w 2000 roku instrukcję Dominus Jesus: O jedyności i powszechności zbawczej Jezusa Chrystusa i Kościoła, w nowoczesnych zachodnich społeczeństwach, a także w wielkich niechrześcijańskich kulturach, takich jak choćby kultura hinduska, podniosły się głosy oburzenia, że jest to dokument nietolerancji i arogancji religijnej, która nie powinna mieć miejsca w dzisiejszym świecie”.

 

  Przytaczam to nie dlatego, że chcę wchodzić w dyskusję z zakresu teologii fundamentalnej, lecz aby zwrócić uwagę, że pojęcie tolerancji przekształciło się w pojęcie akceptacji, a to jest coś kompletnie innego niż owo znoszenie, o którym wcześniej pisałem. Charles Taylor w swojej książce „Etyka autentyczności” w drugim rozdziale pisał o amerykańskich studentach, że istnieje wśród nich silna skłonność do przyjmowania relatywizmu, lecz nie z przyczyn teoretycznych, ale jako postulatu moralnego. Nie można przypuścić krytyki czyjegoś stanowiska, gdyż w myśl takiego postawienia sprawy jest to atak na ludzką autonomie, która winna być nietykalna. To jednak dygresja, acz nieco powiązana z tym, do czego zmierzam. Wszelkie potępienia ekstremizmu czy fanatyzmu, mające najczęściej miejsce w oparciu o takie zmutowane znaczenie słowa tolerancja (oraz o tę nieszczęsną otwartość), zakładają gdzieś w głębi pewną postawę nieprzywiązywania się do wyznawanych idei, takiego, że tak powiem, lawirowania aksjologicznego. To, co jest również groźne, a co wiąże się ze wspomnianymi przeze mnie zmianami znaczeniowymi, to obserwowalne dążenie do coraz większego wypłukiwania sfery publicznej z wszelakich wartości, aby rzekomo uchronić pewne grupy społeczne przed poczuciem wyobcowania, dyskryminacji, czyli ogólnie nietolerancji.

 Każdy fanatyzm jest zły. Czy jest to rzeczywiście takie pewne? Jak to być może mawiają niektórzy hazardziści: „Życie jest ryzykiem”. Jeżeli nasze poglądy mają stanowić dla nas ogólne dyrektywy naszego postępowania, to musimy być przecież do nich przekonani. Jeśli wartości, którymi się kierujemy okazałyby się błędne lub źle pojęte, to przecież ryzykujemy przez to porażkę życiową na znacznie wcześniejszym etapie niż jest ona zaplanowana; w tym ostatnim mówię o śmierci. W takim układzie, zmiana poglądów czy ogólniej światopoglądu nie będzie czymś ani łatwym ani też nie zawsze pożądanym. Przecież bardzo często cenimy ludzi, którzy w imię własnych przekonań zaryzykowali możliwość prowadzenia udanego życia i na przykład zdobyli fortunę, gdzie spełnienie ich celów na początku ich drogi nie wydawało się takie oczywiste. Pociągnijmy jednak rzecz dalej. Gdzieś już komuś na salonie24 zadałem to pytanie, ale powtórzę je również tutaj: a co zrobić z postaciami świętych lub męczenników? Oba te typy są przykładami radykałów czy fanatyków, ludzi przekonanych do tego, że uchwycili jakąś prawdę i byli gotowi oddać dla niej wszystko. Skoro każdy fanatyzm i radykalizm jest zły, to czy można powiedzieć, że tacy ludzie również są źli? Naprawdę wahałbym się przed potępieniem zachowania św. o. Pio, chrześcijańskich męczenników pierwszych wieków, czy tych, którzy byli bohaterami II wojny światowej. Jeżeli ktoś ryzykuje własne życie, a zwłaszcza gdy to ryzyko jest duże i bezpośrednie, w imię jakiejś wartości, to z pewnością jest fanatykiem. Czy dałby się przekonać? Czy byłby otwarty? O. Pio wojującego ateistę by wyśmiał, a rotm. Pilecki człowiekowi przekonującemu go do tego, że nie warto ryzykować dla kraju, prawdopodobnie powiedziałby, żeby poszedł do przysłowiowych stu diabłów. Tutaj stawiam pytanie: czy każdy fanatyzm lub radykalizm jest zły?

  Teoretycznie mógłbym tutaj skończyć, lecz korzystając z okazji zwrócę uwagę na jeszcze jedną rzecz. Muszę czepić się tej tolerancji, bo po ostatnich doświadczeniach nie mogę wytrzymać. Wspomniałem o książce Taylora i o jego obserwacji, że istnieje tendencja do zakładania relatywizmu teoriopoznawczego i moralnego jako postulatu moralnego. Nie chce tutaj dyskutować nad sensownością relatywizmu w ogóle, bo takowa nie istnieje. Każdy relatywizm jest w gruncie rzeczy redukowalny do absurdu. Jeżeli zakłada się względność dobra i zła jako postulat moralny, to relatywizuje się również wartość samego tego postulatu. Podobnie ma się rzecz z prawdą. Mnie natomiast drążni tylko to, że na chociażby mojej osobie jako na konserwatyście wymusza się, np. akceptacje postulatów środowisk gejowskich w imię tolerancji, co jest manipulacją i skrajnym nieporozumieniem. Albo będziemy się posługiwać tym terminem w jego pierwotnym znaczeniu albo szybko dojdziemy do absurdu, którego ostatecznym efektem będzie zniszczenie wolności słowa – fundamentu demokracji.

  Tolerancja, równość i dyskryminacja - są to słowa, które w debacie publicznej występują dość blisko siebie. Rzecz najczęściej przebiega według następującego schematu: grupa społeczna x żąda zrównania się w prawach z inną grupą, gdyż rzekomo taki stan rzeczy spełni zadość słusznemu postulatowi, aby każdego traktować tak samo. Odmowa przyznania tych uprawnień skutkuje najczęściej dwoma oskarżeniami: bezpośrednim o nierówne traktowania, czyli dyskryminacje oraz pośrednim o brak tolerancji. Tylko znowu, jakie znaczenie ma tutaj użyte słowo tolerancja? Gdy John Locke pisał „List o tolerancji”, to raczej nie chodziło mu o to, aby w ramach tolerancji zgadzać się na postulaty każdej grupy, bo to nie dość że absurdalne (no bo co z prawdą), to jeszcze niemożliwe (np. gdy istnieje kilka grup, które wysuwają sprzeczne postulaty). Ja, będąc katolikiem, nie mam zamiaru zgadzać się na wszelkie wymysły tych państwa „spod znaku tęczy”, ale taka postawa nie implikuje braku tolerancji. Spójrzmy jeszcze raz na to miejsce, gdzie pisałem o dobrach doczesnych. Na wszelki wypadek nadmienię, że pod hasłem „wolność” autorowi chodziło o to, aby nie wsadzać do więzienia za wyznawane poglądy. To tak na wszelki wypadek, żeby zaś ktoś nie zinterpretował tego, jako zakazu krytyki cudzych poglądów w imię poszanowania autonomii. Wróćmy ad rem. Brak tolerancji wykazuje się wtedy, kiedy uszczerbku doznałyby wymienione dobra doczesne, a nie wtedy, gdy ktoś zbiera solidną krytykę własnych poglądów. Jeżeli praktyka dyskursu publicznego będzie przebiegała w oparciu o taki wypaczony słownik, to szybko dojdzie do tego, co nazywa się zjawiskiem odwrotnej dyskryminacji. Dodam, że wciąż nawiązuje do naszkicowanego na początku tego akapitu schematu. Praktyka polityki równouprawnienia wykazuje pewien paradoks. Na skutek usilnego dążenia do zrównania jakiejś grupy w prawach z inną lub innymi grupami dochodzi do momentu, kiedy zostają naruszone prawa tych pozostałych.

  Przychodzi mi na myśl pewna historia, którą niegdyś opowiadał mój wykładowca. Pan profesor był Stanach i asystował na jednym z tamtejszych uniwersytetów. Podczas jego pobytu miał miejsce pewien incydent. Mianowicie grupa białych chłopców dla żartu pomalowała ciemnoskórej dziewczynce twarz na biało. Nie wiem czy odbyło się to za zgodą pokrzywdzonej czy nie. Niemniej ci panowie zostali w trybie natychmiastowym wyrzuceni z uczelni. Mój profesor protestując przeciwko temu jako mocnej przesadzie został okrzyknięty rasistą. Gdy zapytał się, co by było, gdyby to czarni chłopcy pomalowali białej dziewczynce twarz na czarno, w odpowiedzi usłyszał, że byłby to dowcip.

  Opowiedziałem to po to, aby zilustrować, o co chodzi z tą odwrotną dyskryminacją. W celu równouprawnienia grupy x konieczne staje się nadanie takich uprawnień, których nie ma nikt inny i które ją, co by nie powiedzieć, wyraźnie faworyzują. Bolesne w tym wszystkim jest to, że – jak w tej historyjce ze białymi studentami i czarną studentką – aby nie dyskryminować danej grupy, zostaje bardzo mocno obwarowany restrykcyjnymi przepisami sposób mówienia o niej. To obwarowanie skutkuje oczywiście jego uszczupleniem. Tak, dokładnie takie skutki ma to, co nazywa się poprawnością polityczną, jeżeli posadziło się ją na glebie tak rozumianej tolerancji. Niech za podsumowanie tego wątku, taką klamrę, która otwiera i zamyka treść tekstu, posłuży ten cytat z kard. Ratzingera, który zamieściłem na początku. Może on uwidoczni absurd takiego rozumienia wartości. Zakończę apelem, aby definiować to, co się mówi. Nie wierzę, że wszystkie, ale może rzeczywiście część naszych problemów bierze się z niewłaściwego posługiwania się językiem.

 

 Literatura:

1. J. Locke, List o tolerancji, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa, 1963

2.  J. Ratzinger; Wiara, prawda, tolerancja, Jedność, Kielce, 2005

3. Ch. Taylor, Etyka autentyczności, Znak, Kraków, 1996

Mic
O mnie Mic

Fascynacje: Bóg, człowiek, świat. W tej kolejności, przy czym wydaje mi się, że zainteresowanie jednym, pociąga zainteresowanie drugim i trzecim.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka